Senny czerwony kur

Znalazłszy się w mieścinie, której za oparkowanie służyła gromada smreków, szukałem jakiego źródła, by zmoczyć swe usta i załagodzić pragnienie. Wędrówka ma trwała już pewien czas, toteż i nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa.

Zdążyłem usiąść na trawie z myślą o chwilowym odpoczynku, kiedy przypomniałem sobie, iż jeszcze mam ze sobą wiktuały, które ostały po poprzedniej przerwie. Żałowałem, iż nie mam ze sobą jucznego zwierzęcia i juku na jego grzbiecie, gdy ni stąd ni zowąd ujrzałem ciemny obłok wydostający się z okna pobliskiej chaty.

Niebawem czerwony kur rozprzestrzenił się na pobliskie budynki. W ogniu stanęły okoliczne sklepy i park. Ptactwo z furkotem zrywało się do lotu. Już w kilku punktach miasta wytrysły siklawy ogniste. Ćmiły się strzechy domostw. Jeden z obserwatorów wpadł w panikę, inny człowiek popadł w gniewny nastrój, a jeszcze ktoś próbował ratować swój dorobek, wyciągając go z płomieni.

Bardzo chciałem wesprzeć tych ludzi nie tylko na duchu, lecz także swoimi działaniami. Gdy podbiegłem do osoby czynu – gaszącej wiadrami jednokondygnacyjny dom – pojąłem, że nie rozumiał ani polskich, ani angielskich słów. I wtedy z drewnianego kościoła wybiegli ludzie. Najwidoczniej zostali oni zawiadomieni o sytuacji, być może przez tę wszędobylską woń dymu. Pożoga przemieszczała się w niedających się przewidzieć meandrach, a moja bezsilność dawała mi we znaki.

W końcu odnalazłem staw i pożyczyłem bez pytania – okoliczności mnie do tego skłoniły – sporą miednicę, którą zanurzyłem w wodzie i wynurzając, poczułem niemały ciężar. Ciężko było unieść go, a co dopiero nieść, ale nie poddałem się i idąc szybkim krokiem, podążyłem ku najbliższym płomieniom. Zastanawiałem się, czy aby czasem jakiś filut lub nawet franci nie dopuścili się podpaleń. Szmat drogi przeszedłem, naprzemiennie idąc do wody i wracając do gaszonego obiektu. Za którymś razem dostrzegłem ludzi chętnych ograniczyć gorący żywioł, ale najwyraźniej chciano od nich pobrać myto. To druga droga prowadząca do tej mieściny, której wcześniej nie widziałem. Szkoda, że ostatecznie nie pozwolono im ratować budynków, gdyż byli to postawni mężczyźni z pustymi beczkami. Ludzi jak skra w takim momencie nie powinno się odsyłać.

Jednakże na nic zdała się moja pomoc. Miasto płonęło, a mieszkańcy skupili się na ratowaniu swoich cennych rzeczy, kościoła i zakonu. Nagle usłyszałem w języku angielskim, iż myto to podejście przyszłości, a prawa należy przestrzegać. Gdy zerknąłem na ową drogę, dostrzegłem objuczonego muła, a obok niego barczystego mężnego chłopa, który widocznie nie chciał płacić, gdyż zawrócił. Sztacheta ogrodu pobliskiego domu już była pokryta płomieniami, które pochłaniały okoliczną trawę. I najbliższa mi głownia skrami pryskała. Wszystko wydawało się tracić na wartości.

Smutny widok niszczenia szans na uratowanie grodu przyćmił moje zapędy. Smutny odwróciłem wzrok, po czym skierowałem go ku niebu. Bezchmurny nieboskłon nie dawał nadziei na ulewę, więc rzuciłem oko w stronę katolickiej świątyni. Gdy jeden z zakonników, najprawdopodobniej przeor, szedł w moją stronę (być może dlatego, iż mnie nie znał), spojrzałem ponownie ku górze, tym razem na bezgłośnie bijący dzwon, po czym obudziłem się lekko przepocony i… chory.

Faktycznie, ludzie stopniowo zapominają, iż prawo jest dla ludzi, nie zaś oni dla niego. Czasami trzeba odejść od zakazów czy nakazów, a nawet zwyczajów, by było lepiej dla wszystkich. Czynimy tak często po kryjomu z egoistycznych pobudek, a nie czynimy tego dla dobra innych i społeczeństwa. Potrafimy szachrować dla siebie i nawet przeciwko najbliższym. To mój przykry wniosek z poczynionych obserwacji, a sen ten to przejaw mojej nieobojętności na tę patologię panującą zwłaszcza w świecie dorosłych. Przykro mi, iż pryncypia mi tak drogie, dla innych są nieistotne. Chociaż moi rodzice wiedzą, w czym tkwi istota problemu. To właśnie dzięki nim jestem i mam takie spojrzenie na otaczającą mnie rzeczywistość.

 

Dzięki wielkie 🙂

„Zelmik zwany Kabelkiem”

Kilka lat temu w schronisku pod Łodzią mieszkał piesek. Wabił się on Zelmik. Trafił tam po tym, jak zmarła jego pani. Był już w średnim wieku, więc mało kto chciał go przygarnąć. Wszyscy woleli szczeniaczki, a jego pomijali. Lubił towarzystwo, więc za kratami czuł się bardzo samotny i smutny. Co prawda były tam inne zwierzęta, ale równie cierpiące jak on.

Przyszedł czas, w którym zwyciężyło pragnienie znalezienia kogoś, kto go zapragnie. Wykonał podkop i w ten sposób wydostał się ze schroniska. Poczuł wolność i radość, iż będzie mógł decydować o sobie. Z tej uciechy pobiegł przed siebie. Przemieszczał się wzdłuż ruchliwej drogi, jakby wyczuwał, iż samochody jadą w kierunku miejsca, w którym jest dużo ludzi.

Po godzinie już powolnie włóczył nogami po uliczkach miasta. Łódź wydawała mu się sporym obszarem zapełnionym potencjalnymi przyszłymi jego właścicielami. Wszyscy jednak odpędzali go, gdy prosił wzrokiem o strawę. Przeżył kilka dni na głodzie, wodę pobierał z kałuż, a przed deszczem chował się pod daszkami, aż pewnego dnia niespodziewanie spostrzegł smucącego się chłopca trzymającego w ręku samochodzik bez dwóch kółek. Podszedł do niego i zaczął merdać ogonem. Wtedy oczka dziecka rozjaśniły się blaskiem, a ręce upuściły zabawkę i wzięły psiaczka, którego zaprowadziły do mamy.

W domu Michaś, bo tak nazywał się ten mały szkrab, wyprosił rodziców, by czworonóg został z nimi. Na początku byli temu przeciwni, ale po długim namyśle przystali na jego prośbę. Nowy lokator lubił wylegiwać się przy kablach, więc nazwano go „Kabelek” – na te imię, oczywiście nie od razu, lecz po pewnym czasie, zaczął reagować, jakby sam potrzebował przyzwyczaić się do nowego domu.

Chłopak wraz ze swoją siostrą zadbali, aby psiaczek miał co robić. Wychodzili z nim na spacery, rzucali mu gumową piłkę i patyk. Kąpali go, czesali i robili tor przeszkód, za każdym razem inny. Rodzina wyjeżdżała często do lasu, gdzie miał dużo miejsca do biegania. I nigdy się nie zgubił! Pilnował wszystkich jak oka w głowie. Dbał o innych członków swojej familii, zresztą sam był tak przez wszystkich traktowany.

Od chwili przybycia do nowego domu piesek żył jeszcze kilka lat. To były szczęśliwe lata spędzone w rodzinnym gronie. Dobrze wiedział, że czasami trzeba wziąć sprawy w swoje łapy. Wspominając poprzedni dom, schronisko i przygodę po lepsze jutro doszedł jeszcze do jednego wniosku, iż nie warto tracić nadziei, nawet gdy jest bardzo źle. Przeszłość uczy nas, jak żyć w przyszłości i się nie poddawać w walce o to, co dobre. A gdy już znajdziemy swoje miejsce, warto się go trzymać jak najdłużej, bo kto nie docenia tego, co ma, nigdy na to nie zasługiwał.

Przyjaźń na dobre, ale przede wszystkim na złe

W minionych wiekach na wyspie Koto istniało kotkańskie miasto Ifrit. Kotkańczycy byli z niego dumni, zwłaszcza z tamtejszego władcy zwanego królem Nujanem. Ten pan wielkich bogactw i wojsk miał potęgę na innych pobliskich wyspach. Kłaniali mu się Mysonie, Chomińczycy, a nawet Piesończycy z wyspy Miluno. Bez większego trudu zjednywał sobie obce plemiona.

Dzięki królowi Nujanowi wszyscy żyli spokojnie, wykonując to, co potrafią najlepiej. Jednak nie trwało to długo, gdyż po śmierci władcy, jego funkcję przejęła córka zmarłego, która od początku nie lubiła Piesończyków. Nie tolerowała ich szczekania i biegania za niektórymi Kotkańczykami, więc postanowiła zgładzić mieszkańców Miluno.

Wyruszyła na wyspę Piesończyków z armią liczącą pół tysiąca Kotkańczyków. Wykorzystała do tego gigańskie łodzie, w których – dzięki pewnym zakamarkom – można było się ukryć przed Gigantami. Tam znalazła też pożywienie dla swoich rycerzy. Po dwóch dniach drogi dotarli na miejsce i po przeciągnięciu swoich łap Kotkańczycy rozproszyli się, następnie zaczęli pazurami atakować czworonogów. Piesończycy należeli do miłych stworzeń, nie dziwi więc, iż wtedy przerazili się nie na żarty. Nigdy wcześniej nie widzieli takich wrogich sił. W zamierzchłych czasach to Wilkiny zjadały Kotkańczyków, ale ci już nie istnieją. Owszem, Piesończycy wywodzą się od Wilkinów, ale mimo wszystko mają inny gust kulinarny i według atakowanych, napad ten nie miał żadnego rozsądnego uzasadnienia.

Walki okazały się zacięte. Niektórzy Piesończycy wykopywali doły, w które wpadali ich nieprzyjaciele. A Kotkańczycy skrywali się za pniami drzew lub siedzieli na gałęziach, aby w odpowiednim momencie skoczyć na oczekiwaną postać i zacząć ją bezlitośnie drapać. Jednakże po tygodniu takich bitew obie strony miały dość. Brak czasu na zdobywanie pożywienia sprawił głód wśród skonfliktowanych stron. Wobec tego ogłoszono rozejm.

I jedni, i drudzy zaczęli współpracować, aby przeżyć. Trwało to tydzień, miesiąc, rok, dekadę, wiek, stulecie. Przyjaźń między Piesończykami i Kotkańczykami trwała nawet w chwili najazdu na nich przez Tygrysyńczyków. Za sprawą mądrości i wykonywanych wspólnie prac przetrwali próbę czasu i niepewne momenty. Dopiero uderzenie meteorytu w ich ziemię sprawiło, że ich populacja znacznie się zmniejszyła. Nie ma co jednak rozpaczać, dzięki temu powstały Ludziska, które dzisiaj trzymają w domach Kociaki i Psiaki w odróżnieniu od Tygrysiaków i innych potomków dawnych łobuziaków.

„Moja szkoła”

Szkoła moja,
też i Twoja,
całkiem miła
i wesoła.

Ranek szkolny,
dzwonek, lekcje
– wszyscy słysząc,
siedzą pięknie.

Czym jest zdrowie,
ten się dowie,
kto zawita
do mej szkoły.

Ten wesoły,
kto ma częściej
niż przed lekcją
wiedzę większą.

A że szkoła
jest wesoła,
wszystkim rośnie
duża głowa.